Zielone wzgórza i doliny, rzeki i strumienie płynące sennym nurtem, mijające lasy, pola i małe miasteczka. Wyruszamy w Karpaty, aby na chwilę poczuć swobodę i złapać oddech pełną piersią. Stajemy oko w oko z możliwościami, które dają karpackie bezdroża, poznajemy je bliżej również dzięki marce Carpathia, dbającej o zachowanie dziedzictwa tych terenów.
W którą stronę ruszamy tym razem, może na wschód, w stronę Bieszczad, głęboko ukrytych wśród wzgórz? Zatrzymajmy się jednak po drodze w małym miasteczku o nazwie Zagórz. Spokojne okolice, położone w dolinie rzeki Osławy, otoczone bukowymi lasami. W oddali dostrzec możemy ciekawe ruiny – podejdziemy bliżej? Powędrujmy w górę, polną ścieżką, przy której ustawione zostały stacje drogi krzyżowej. Coraz wyraźniej widać zarysy budowli stojącej na wzgórzu. Nosi ono nazwę Mariemont, a wspominane zarysy budynku to ruiny klasztoru karmelitów bosych. Kiedyś stanowił on ważny ośrodek społeczno-gospodarczy, dziś po jego świetności zostały tylko wspomnienia, zapisane w kamiennych murach.
Klasztor powstał na początku XVIII wieku i niestety już po krótkim okresie prężnego funkcjonowania, zaczął popadać w ruinę. Ostateczny upadek klasztoru nastąpił w 1822 roku, kiedy to zabudowania zostały strawione przez pożar. Przyczynił się do niego ponoć jeden z mnichów o imieniu Leon, który według legendy miał podłożyć ogień. Co kierowało poczciwym zakonnikiem? Niektórzy twierdzili, że współpracował on z zaborcami, inni zaś – że był po prostu był nieuważny, zasnął podczas czytania pism i przewrócił świeczkę... Jak było naprawdę? Tego się nie dowiemy, dość jednak powiedzieć, że zakonnik bardzo żałował swojego czynu, ponieważ dusza jego nie mogła zaznać spokoju i przez wiele lat snuła się po zagórskiej okolicy, zaglądając w okna domów mieszkańców. Niektórzy nawet mogą poświadczyć, że w murach klasztoru widywali przechadzającą się postać mnicha, niosącego w ręku zapalony kaganek. Miejscowym zrobiło się go żal i poprosili księdza, żeby za jego duszę odprawił mszę. Podczas sprawowanego nabożeństwa niebo nagle pociemniało, ni stąd ni zowąd pojawiły się grzmoty i błyskawice. Mieszkańcy zaczęli się modlić bardziej żarliwie i po chwili niebo się rozchmurzyło. Od tamtej pory duch mnicha Leona przestał krążyć po okolicy. Niektórzy mogą ubolewać nad tym faktem – okazja do spotkania z duchem zakonnika mogłaby być nie lada atrakcją! Zawsze jednak można się jeszcze wsłuchać w dawne mury, kto wie, ile historii mogłyby nam opowiedzieć...